Posty: 50
Dołączył: 19 Marz 2010r. Skąd: Ostrzeżenia: 0% |
|
|
|
Złoto, bursztyn i franki, czyli rzecz o sztuczkach finansowych kuglarzy
My ludzie lubimy czasem ulegać iluzjom. Jednak za te iluzje przychodzi nieraz zapłacić - i to w dosłownym znaczeniu. Za pieniądze stracone przez złudzenia finansowe niektórzy z nas mogliby wykupić wieloletni abonament na występy jakiegoś światowej sławy prestidigitatora. A przecież by dostrzec niebezpieczeństwo czyhające w sztuczkach finansowych kuglarzy, nie zawsze potrzeba wyjątkowej przenikliwości. Amber Gold 19 marca 2016 roku rozpoczął się proces prezesa zarządu spółki Amber Gold Marcina P. i jego żony Katarzyny. Amber Gold oferowała lokaty w metale szlachetne: srebro, złoto i platynę. Zysk z tych lokat miał pochodzić ze wzrostu cen wspomnianych kruszców, które rzekomo były kupowane za pieniądze wpłacane przez klientów. Ze śledztwa wynika jednak, że było inaczej. Zdaniem prokuratury Amber Gold była piramidą finansową. Zatem przewidziane umowami wypłaty dla wcześniejszych klientów pochodziły z wpłat dokonywanych przez następnych klientów - oczywiście w tych nieczęstych wypadkach kiedy firma dotrzymywała swoich zobowiązań. Jak podają media umowy z Amber Gold zawarło niemal 19 tys. klientów. Mieli oni wpłacić na rachunki spółki prawie 851 mln zł. Podobno spółka wywiązała się z umów z około 3 tys. klientów wypłacając im łączną kwotę niemal 291 mln zł, na którą składał się zwracany kapitał i należne odsetki. Z tego wynika, że około 16 tys. klientów (19 tys. - 3 tys. = 16 tys.) mogło stracić w Amber Gold przeszło 560 mln zł (851 mln zł - 291 mln zł = 560 mln zł). Czyli na jednego poszkodowanego wypada przeciętnie ponad 35 tys. zł. Niech każdy z czytelników sam oceni bolesność takiej straty porównując ją ze swoimi miesięcznymi dochodami. [1], [2], [3] Z podanych wyżej informacji wynika, że Amber Gold wywiązała się ze zobowiązań wobec mniej więcej co szóstego klienta. Można wobec tego powiedzieć, że magicy spod znaku bursztynu i złota hipnotyzując swoich klientów nakłonili ich do gry w rosyjską ruletkę sześciostrzałowym rewolwerem. Z tym, że w bębenku rewolweru - odwrotnie niż w klasycznej wersji tej rozgrywki - znajdowało się pięć nabojów, a tylko jedna komora była pusta. Czy łatwo było zwietrzyć podstęp w ofercie Amber Gold? Uważam, że gdyby klienci tej firmy podejmowali decyzje wyłącznie na podstawie oceny rozumowej, wówczas większość z nich nie skorzystałaby ze składanej im propozycji. Jednak na dokonywane przez nas wybory duży wpływ ma częstokroć nastawienie emocjonalne. I w przypadku ofiar Amber Gold właśnie czynnik emocjonalny odegrał według mnie rolę decydującą. Postawmy się w roli potencjalnego klienta spółki Amber Gold i przeanalizujmy jej ofertę opierając się oczywiście wyłącznie na tych informacjach, które były powszechnie dostępne zanim wybuchła afera z lokatami. Zacznijmy od tego, że łatwo było sprawdzić na stronie internetowej Bankowego Funduszu Gwarancyjnego (BFG) iż firma Marcina i Katarzyny P. nie była objęta systemem gwarancji depozytów. System ten gwarantuje niejako z automatu zwrot środków do pewnego limitu w przypadku plajty podmiotu, który we wspomnianym systemie uczestniczy. Od listopada 2008 roku limit gwarancji BFG na jednego deponenta wynosił 50 tys. euro, a od grudnia 2010 roku wynosi 100 tys. euro. Klienci Amber Gold nie mieli i nie mają szans na otrzymanie pieniędzy z Bankowego Funduszu Gwarancyjnego. [4] Następna sprawa: parabank Amber Gold oferował swoim klientom znacznie większe oprocentowanie niż prawdziwe banki. Na przykład w lipcu 2010 roku kusił 12-miesięczną lokatą "Wyższy zysk" ze stałym oprocentowaniem 12% w skali roku. W tamtym czasie najlepsze 12-miesięczne lokaty bankowe były oprocentowane przeszło dwa razy niżej (4,80 - 5,30% w skali roku). Nietrudno było dowiedzieć się o tym korzystając chociażby z dostępnych w internecie porównywarek lokat bankowych. Obietnica tak wysokich zysków z inwestycji w złoto, czy jakikolwiek inny surowiec lub towar, powinna być dla zainteresowanych wystarczającą przesłanką by odrzucić ofertę spółki Marcina P. czy każdej innej firmy nęcącej podobną propozycją. [5], [6] Jednak klienci Amber Gold myśleli inaczej. Jeden z nich - pan Mariusz z Bydgoszczy - w rozmowie z redaktorami serwisu internetowego "Strefa Biznesu" powiedział: "Klientów Amber Gold przedstawia się jako zachłannych nieudaczników, którzy poszli do parabanku Amber Gold i myśleli, że nie wiadomo ile im tam dadzą zarobić. Że też od razu nie wydał się im podejrzany 13-procentowy zysk, podczas gdy zwykłe banki dają góra siedem? Skończyłem studia, choć nie finansowe, więc jakąś wiedzę jednak posiadam. Czy 13 procent to tak dużo? Przecież na sprzedaży gruntu można zarobić 40 procent, a na winie czy whisky 20 procent. Inna sprawa, że skoro poszedłem do specjalistów, oczekiwałem fachowej porady. Zapewniali, że, jak wskazuje nazwa lokaty, to pewny zysk. A, że okazał się niepewny, no cóż... " [7] Pan Mariusz ma częściowo rację. Rzeczywiście zdarzają się inwestycje, na których można zarobić kilka razy więcej niż na lokacie bankowej. Jednak kluczowe w tym stwierdzeniu jest słowo "można", bowiem możliwy zarobek to nie to samo co pewny zarobek. Ceny wszystkich nośników wartości ulegają mniej lub bardziej dynamicznym zmianom. Mogą rosnąć ale mogą również spadać. Dotyczy to także złota jak i wymienionych przez Pana Mariusza nieruchomości, wina i whisky. I nikt, nawet inwestor tej miary co Warren Buffett, nie jest w stanie z całkowitą pewnością przewidzieć jakie będą ceny złota czy ropy za kwartał, za 6 miesięcy albo za rok. Dlatego niewiarygodne były dawane przez Amber Gold gwarancje wypłaty tak wysokich odsetek z lokat w złoto. Jak zatem może wyglądać w miarę uczciwa oferta inwestycji w kruszec? Ano na przykład tak, że klient wykupuje udziały w funduszu, który inwestuje pieniądze w złoto. Po jakimś czasie klient odsprzedaje funduszowi swoje udziały. Jeżeli cena złota wzrosła w tym czasie dajmy na to o 25%, to fundusz wykupuje udziały za cenę o 25% wyższą od ceny za jaką sprzedał je klientowi, a jeżeli cena złota w tym czasie spadła o 40%, to fundusz odkupuje udziały za cenę o 40% niższą. Jak z tego wynika taki fundusz w przeciwieństwie do Amber Gold nie da klientowi gwarancji zysku. Co więcej naliczy sobie prowizje, które pomniejszą zysk albo zwiększą stratę klienta. Ale jest mało prawdopodobne, by klient wskutek jednorazowej inwestycji w złoto w omawianym typie funduszu stracił praktycznie cały kapitał. Tymczasem bardzo wielu klientów Amber Gold zwiedzionych kuriozalnymi gwarancjami wysokiego zysku straciło 100% zainwestowanego kapitału. Życie dowodzi, że najłatwiej i najwięcej obiecuje ten, kto nie dba o dotrzymanie danego słowa. Ten trik z pustymi gwarancjami zawrotnych odsetek ma naprawdę długą historię. Spora grupa ogołoconych przez Amber Gold musiała słyszeć o Bezpiecznej Kasie Oszczędności (BKO) założonej w 1989 roku przez Lecha Grobelnego. Na początku grudnia 1989 roku Grobelny za wkład dwuletni oferował oprocentowanie 300% w stosunku rocznym, podczas gdy PKO BP za analogiczny wkład oferowała 126%. Za wkład na 1 rok Grobelny obiecywał 250%, a PKO BP chciała płacić tylko 156%. Wkłady 6-miesięczne miały być oprocentowane w BKO na 180% zaś w PKO BP na 117%. Ponadto Grobelny zapewniał w publikowanych ogłoszeniach, że "Jeżeli ulegnie zmianie oprocentowanie wkładów w bankach krajowych spółka gwarantuje automatyczną zmianę stopy procentowej w takim samym stosunku.". [8], [9] Ogromna część pieniędzy powierzonych Grobelnemu znikła jak Statua Wolności pod wpływem tajemnych sztuk Davida Copperfielda. Tyle że statua powróciła na swoje miejsce, a po pieniądzach wpłaconych do rzekomo bezpiecznej kasy oszczędności nie ma śladu. Swoją drogą ciekawy jestem, czy wśród wierzycieli Amber Gold są tacy, którzy wcześniej utopili środki w Bezpiecznej Kasie Oszczędności albo w innej piramidzie z tamtych czasów (na przykład Galicyjskim Truście Kapitałowo-Inwestycyjnym). A tak na marginesie. Czy ktoś z Czytelników chciałby trzycyfrowego oprocentowania wkładów - takiego jak w czasach BKO? Jeżeli tak, to przypomnę, że inflacja w 1989 roku wynosiła 351,1% (wzrost cen o 251,1% w stosunku do roku 1988), a w 1990 roku 685,8% (wzrost cen o 585,8% w stosunku do roku 1989). [10] Wróćmy jednak do tematu Amber Gold. Według mnie, jeżeli ktoś kierował się w swoich działaniach logiką, to przedstawione wyżej argumenty przemawiały za tym, aby trzymać się jak najdalej od spółki Marcina P. Żeby poznać i zrozumieć te argumenty nie trzeba było być absolwentem London School of Economics. Rzecz w tym, że ci co dali się złapać w bursztynowo-złotą pułapkę wypierali ze świadomości informacje i myśli przeczące ich oczekiwaniom łatwego zarobku na kruszcowych lokatach. Innymi słowy: u klientów Amber Gold zadziałało myślenie życzeniowe. Frankowe kredyty Jest w tytule o frankach szwajcarskich, więc łatwo się domyślić, że chcę się również zająć problemem osób, które zaciągnęły kredyty w tej walucie - czyli tak zwanych frankowiczów. Według danych Biura Informacji Kredytowej (BIK) w marcu 2016 roku było w Polsce 907,6 tys. kredytobiorców frankowych. [11] Sytuacja frankowiczów wygląda tak jakby dali się wprowadzić na ruchomą bieżnię podobną do tych jakie znajdują się na wyposażeniu klubów fitness. Bieżnia frankowiczów różni się od innych tym, że jej prędkość jest automatycznie regulowana kursem franka szwajcarskiego. Kiedy kurs franka jest niski taśma bieżni obraca się wolno i dłużnik może po niej truchtać w tempie weekendowego joggera. Kiedy kurs szwajcarskiej waluty wzrasta, bieżnia kręci się szybciej i żeby dotrzymać jej tempa może się na przykład okazać konieczny bieg z prędkością nieźle wytrenowanego uczestnika półmaratonu. Gdy frank podrożał i bieżnia przyspieszyła, kredytobiorcy liczący na stałe truchtanie a zmuszeni do intensywniejszego biegu poczęli się skarżyć, że takie tempo jest dla nich nie do wytrzymania. W związku z tym zaczęli domagać się zmiany regulacji tej podstępnej machiny, na którą - ich zdaniem - pchnęły ich zaklęcia bankowych szamanów. Przedstawiony wyżej opis kredytów we frankach szwajcarskich wymaga pewnego uzupełnienia: kredyty udzielone w Polsce są oprocentowane według zmiennej stopy uzależnionej od stopy referencyjnej LIBOR. Stopa referencyjna LIBOR (ang. London Interbank Offered Rate) jest wskaźnikiem oprocentowania ustalanym na podstawie teoretycznych ofert wybranych banków działających na rynku międzybankowym w Londynie. Dla jasności niniejszego wywodu przeważnie pomijam w nim wpływ zmian LIBOR na wysokość oprocentowania kredytów we frankach szwajcarskich - chociaż temat zmiennego oprocentowania kredytów też jest wart omówienia. [12] Postarajmy się teraz odpowiedzieć na następujące pytania odnoszące się oczywiście do czasu, kiedy zapadały decyzje o wzięciu kredytu w szwajcarskiej walucie. Co wiedzieli frankowicze? Czego nie wiedzieli, a mogli się łatwo dowiedzieć? Czego frankowicze mogli się spodziewać w przyszłości? Frankowicze musieli wiedzieć o pewnych rzeczach, bo ich znajomość była niezbędna do obsługi kredytu. A zatem wiedzieli zapewne, że wartościami stałymi w przypadku ich kredytu - jeżeli pominie się wpływ LIBOR - są całkowita kwota do zapłaty i wysokości rat wyrażone we frankach szwajcarskich. Musieli także wiedzieć, iż te same parametry kredytów frankowych przeliczane na złote będą miały wartość zmienną ze względu na wahania kursu franka. Jest natomiast prawdopodobne, że sporo frankowiczów nie zdawało sobie sprawy jak dużo może się zmienić cena franka i jaka jest związana z tym skala ryzyka kursowego. Uważam jednak, iż posiadali pewną ogólną wiedzę, że takie ryzyko istnieje. Trzeba dodać, że tak zwana Rekomendacja S, która weszła w życie 1 lipca 2006 roku, zalecała bankom aby przedstawiając ofertę kredytu walutowego informowały klienta "o kosztach obsługi ekspozycji kredytowej w wypadku niekorzystnej dla klienta zmiany kursu walutowego". Nasuwa się jednak pytanie czy przedstawiany klientom przez banki, w myśl Rekomendacji S, rozmiar ryzyka kursowego nie był zaniżony. [13] Zapoznajmy się teraz na konkretnym przykładzie z konsekwencjami wynikającymi ze zmienności kursu franka szwajcarskiego do złotego. Opisany dalej przypadek jest fikcyjny, ale oparty na prawdziwych wartościach kursu szwajcarskiej waluty. Załóżmy, że państwo nomen omen Frankopolscy wzięli w 2007 roku dwudziestoletni kredyt we frankach szwajcarskich. Przyjmijmy dla uproszczenia, że oprocentowanie kredytu jest stałe i że Frankopolscy spłacają kredyt w równych ratach, których wysokość wynosi 300 franków szwajcarskich miesięcznie. Termin płatności raty upływa 5-go każdego miesiąca. Kurs franka szwajcarskiego do złotego w banku, gdzie zadłużyli się Frankopolscy, kształtuje się identycznie jak w mBanku. [14] Początek spłaty kredytu Frankopolskich przypadł na 5 kwietnia 2007 roku. Kurs sprzedaży franka szwajcarskiego w banku Frankopolskich wynosił wówczas 2,4117 zł. Zatem Frankopolscy musieli wyłożyć na pierwszą ratę 723,51 zł (2,4117 zł x 300 = 723,51). 5 sierpnia 2008 roku był radosnym dniem dla Frankopolskich. Bankowy kurs franka wynosił wtedy 2,0115 zł, czyli zaledwie 83,4% kursu z początku spłaty, zatem i rata jaką tego dnia zapłacili (603,45 zł) stanowiła tylko 83,4% pierwszej raty. 5 grudnia 2008 roku kurs franka był równy 2,596 zł. Stanowiło to 107,6% kursu z początku spłaty. Rzecz matematycznie oczywista, że w wigilię mikołajek 2008 roku Frankopolscy musieli przelać do banku taki sam procent pierwszej raty, to znaczy kwotę 778,80 zł. Nie ucieszyło to Frankopolskich, ale i specjalnie nie zmartwiło - zdawali sobie przecież sprawę, że kurs franka może się zmieniać. 5 lutego 2009 roku kurs franka był "znacznie" powyżej 3 zł. Konkretnie wynosił 3,2212 zł, a więc stanowił 133,6% wartości z czasu, kiedy Frankopolscy inicjowali spłatę kredytu. Wyjaśnijmy użycie słowa znacznie w cudzysłowie: wtedy Frankopolskim wydawało się, że te dwadzieścia parę groszy powyżej 3 zł, to dużo więcej niż 3 zł. W tamtym czasie obawy mieszały się u Frankopolskich z irytacją. Wprawdzie - jak już wspomniałem - zdawali sobie sprawę z możliwości zmiany kursu franka, ale miła pani z banku, która prowadziła sprawę ich kredytu, powiedziała im, że wahania kursu nie powinny być większe niż około 20 procent w jedną lub w drugą stronę. A tu proszę: o prawie 34% wyższy kurs i o tyle samo wyższa rata - 966,36 zł do zapłaty. 5 sierpnia 2011 roku kurs szwajcarskiej waluty osiągnął poziom 159,5% wartości z początku spłaty, co odpowiadało cenie 3,8457 zł za franka. Frankopolscy, zmuszeni do wysupłania z portfela 1153,71 zł na uiszczenie raty, utwierdzili się tego dnia w przekonaniu, że bank udzielając im kredytu we frankach zwabił ich w perfidną pułapkę. 5 lutego 2015 roku nastąpił kolejny smutny dla Frankopolskich precedens: po raz pierwszy ich rata była przeliczana według ceny z poziomu wyższego lub równego 4 zł. Kurs franka wynosił tego dnia 4,0321 zł, stąd rata równała się kwocie 1209,63 zł. Łatwo policzyć, że kurs i rata z lutego 2015 roku stanowiły 167,2% odpowiednich wartości z początku spłaty kredytu. Frankopolscy wiedzieli z internetu i telewizji, że obecny wzlot franka jest wywołany decyzją szwajcarskiego banku centralnego z 15 stycznia 2015 roku o uwolnieniu kursu szwajcarskiej waluty. Należy zauważyć, że kurs franka w banku Frankopolskich wskoczył chwilowo na czterozłotowy pułap już w sierpniu 2011 roku. Jednak w tamtym czasie owo frankowe ekstremum rozminęło się z terminem płatności ich raty. [15] Dodajmy, że Frankopolscy na długo przed początkiem 2015 roku zaczęli radzić się prawników w jaki sposób wydostać się z kredytowo-walutowego potrzasku. Jednak niepewność wyniku postępowania sądowego i jednoczesna pewność wysokich kosztów związanych z procesem wstrzymywała ich przed podjęciem konkretnych działań. Kuksaniec z lutego 2015 roku stał się dla nich bodźcem do poszukania pomocy w stowarzyszeniach frankowiczów, o których coraz więcej dowiadywali się z mediów. W 2015 roku Frankopolscy zaczęli także wiązać pewne nadzieje na poprawę swojej sytuacji z nadchodzącymi wyborami prezydenckimi i parlamentarnymi. Koniec 2015 roku pożegnał, a początek 2016 roku powitał Frankopolskich cenami franka z poziomu czterozłotowego. Kurs z 7 grudnia 2015 (piąty wypadał w sobotę) wynosił 4,0367 zł, a z 5 stycznia 2016 - 4,0235 zł za jednego franka, co stanowiło równowartość odpowiednio: 167,4% oraz 166,8% kursu z początku spłaty. 5 maja 2016 roku Frankopolscy dokonali ostatniej spłaty, jaką tutaj opiszę. Kurs franka był tego dnia równy 4,0535 zł i Frankopolscy przekazali bankowi ratę w wysokości 1216,05 zł. Kurs i rata stanowiły 168,1% analogicznych wartości z początku spłaty. Tym samym Frankopolscy odnotowali kolejny rekord w historii swoich kredytowych perypetii. Analizując przypadek Frankopolskich zauważyliśmy, że przyszło im się mierzyć z konsekwencjami pięćdziesięciokilku- a nawet sześćdziesięciokilkuprocentowego wzrostu kursu franka szwajcarskiego w stosunku do wartości z początku spłaty. Tymczasem - jak nadmieniałem - przedstawiciel banku zapewniał ich, że cena franka nie powinna podskoczyć o więcej niż 20%. To zapewnienie nie jest moim wymysłem. Prawdziwi dłużnicy - na przykład w filmie "My "Frankowcy"" - mówią, że byli przekonywani przez bankowców tym właśnie argumentem do wzięcia frankowego kredytu. [16] Jestem zdania, że gdyby frankowicze uważnie przyjrzeli się łatwo dostępnym w internecie notowaniom kursu franka, wykazaliby więcej krytycyzmu wobec zachęt i zapewnień stręczycieli kredytu w szwajcarskiej walucie. Na przykład średnioroczny kurs Narodowego Banku Polskiego (NBP) w 1993 roku wynosił 12308 starych złotych, czyli 1,2308 nowego złotego za franka szwajcarskiego. Natomiast średnioroczny kurs NBP w 2004 roku był równy 2,9333 zł za franka. Zatem kurs franka w roku 2004 był o 138% wyższy (to jest grubo ponad 2 razy) od kursu w 1993 roku. Na taki wzrost kursu istotny wpływ miała wysoka inflacja w Polsce w latach 90-tych. Sytuacja ekonomiczna Polski w latach 2005-2008, kiedy brano najwięcej kredytów we frankach, zdawała się być dość stabilna. Ale czy podejmując wtedy decyzję o zaciągnięciu kredytu w obcej walucie można było wykluczyć pojawienie się wysokiej inflacji złotego w okresie 20 lub 30 lat spłacania długu - zwłaszcza w kraju o tak burzliwej historii gospodarczej (i nie tylko gospodarczej) jak Polska? Czy można było zakładać, że w przypadku wystąpienia dużej inflacji wzrost wynagrodzenia kredytobiorcy będzie nadążał za wzrostem kursu franka szwajcarskiego? [17] Od czasu rozpoczęcia w Polsce reaktywacji wolnego rynku do czasu masowego zaciągania frankowych kredytów minęło niespełna 20 lat. Aby poznać pełniejszy repertuar akrobacji cenowych, do jakich zdolna jest szwajcarska waluta w warunkach dojrzałych i stabilnych gospodarek rynkowych warto było, przed podjęciem decyzji dotyczącej kredytu, zaznajomić się ze zmianami kursu franka szwajcarskiego w stosunku do amerykańskiego dolara. W 1985 roku średnioroczny kurs franka szwajcarskiego wynosił 0,4117 dolara, w 1988 roku - 0,6854 dolara, a w 1990 roku - 0,7231 dolara. Z tego wynika, że średnioroczny kurs franka szwajcarskiego w roku 1988 był wyższy o 66%, a w roku 1990 o 76% od kursu franka w roku 1985. [18] Przedstawione wyżej przykłady świadczą, że zawierając w latach 2005-2008 umowę o wzięciu dwudziesto- lub trzydziestoletniego kredytu we frankach szwajcarskich należało, wbrew rzekomym sugestiom bankowców, brać pod uwagę ewentualność (powtarzam: ewentualność a nie nieuchronność) iż kurs franka wzrośnie o znacznie więcej niż 20% w stosunku do wartości z czasu podpisywania umowy. Znalezienie danych zawartych w opisanych wyżej przykładach wymaga odrobiny własnej inicjatywy i kilku kwadransów. Do analizy tych informacji i wyciągnięcia z nich wniosków potrzeba elementarnych umiejętności rachunkowych oraz krzty zdrowego rozsądku. Uważam, że przeważająca większość frankowiczów posiadała i posiada wystarczający potencjał intelektualny do przeprowadzenia tych operacji. Dlaczego zatem zawiedzeni teraz frankowicze kiedy podejmowali decyzje kredytowe nie dotarli do tego typu informacji lub je zignorowali? Uważam, że podobnie jak w przypadku wierzycieli Amber Gold wynikało to z myślenia życzeniowego. Frankowicze oddalali od siebie to co mogłoby zachwiać ich przekonaniem, że kredyt w szwajcarskiej walucie będzie dla nich dobrym interesem. Współwinni? Czy jednak przyczyną myślenia życzeniowego klientów Amber Gold i frankowych kredytobiorców były wyłącznie ich cechy osobowościowe? Moim zdaniem taki sposób myślenia był rozbudzany bądź podsycany przez grupy zawodowe i instytucje, które widziały w tym swój interes. Temu myśleniu sprzyjała także spowodowana lenistwem bierność części funkcjonariuszy państwa, którzy nie czerpali z trefnych lokat i kredytów we frankach jakichś korzyści materialnych, jednak przedkładali święty spokój ponad rzetelne wykonywanie swoich obowiązków. Przyjrzyjmy się teraz owym grupom zawodowym, funkcjonariuszom i instytucjom. Cytowany przeze mnie poszkodowany klient Amber Gold - pan Mariusz z Bydgoszczy - mówił, że to doradcy (nazywani przez niego "specjalistami") zaproponowali mu założenie lokat w spółce Marcina P. Frankowicze skarżą się, że to konsultanci bankowi namawiali ich do zaciągnięcia kredytu w szwajcarskiej walucie i przekonywali, że jest to bezpieczne rozwiązanie. Tymczasem przed akceptacją lub odrzuceniem opinii doradcy do spraw finansowych warto sobie odpowiedzieć na pytanie: kto temu doradcy płaci. Czy jest on opłacany przez klienta, który zwraca się do niego o pomoc w podjęciu decyzji? Czy może jest on opłacany przez instytucję, która oferuje doradzane przez niego produkty? W przypadku konsultantów kredytowych w bankach odpowiedź jest oczywista: są oni zatrudnieni i opłacani przez banki - naturalnie z pieniędzy klientów tychże banków, ale to bank jest chlebodawcą takiego konsultanta, więc konsultant reprezentuje przede wszystkim interesy banku. Może być również tak, że doradca bierze pieniądze zarówno od tego komu radzi jak i od tego czyje produkty doradza. Nasuwa się wówczas wątpliwość: wobec kogo taki konsultant jest bardziej lojalny. Być może pan Mariusz z Bydgoszczy, którego często tutaj wspominam, konsultował się właśnie z takim podwójnie opłacanym doradcą. Część osób zainteresowanych problemem kredytów dewizowych wie zapewne o "Białej księdze kredytów frankowych w Polsce" opublikowanej w 2015 roku przez Związek Banków Polskich. Bankowcy przekonują w tym dokumencie, że apelowali o zakaz udzielania kredytów konsumenckich we frankach szwajcarskich. Ale przecież w tym samym czasie zawierali z Polakami umowy o takie kredyty. Jeżeli banki nie chciały udzielać frankowych kredytów to przecież nie musiały - wystarczyła do tego ich własna decyzja i nie były konieczne żadne urzędowe zakazy. Kiedy przeglądam ową "Białą księgę" przypomina mi się pewna scena z filmu "Wielki Szu" w reżyserii Sylwestra Chęcińskiego. Oto Wielki Szu, w którego rolę wcielił się Jan Nowicki gra w pokera z niejakim panem Jarkiem, którego postać odtwarza Jan Frycz. Pan Jarek stawia w grze czerwone porsche. "Panie Jarku przemyślał pan to?" - pyta z udawanym zatroskaniem Wielki Szu. "Tak, gramy dalej" - odpowiada pan Jarek. "Jak tak, to tak" - mówi Szu. Po paru minutach Wielki Szu pakuje do neseseru umowę darowizny samochodu, stos banknotów i inne rzeczy, które jeszcze przed chwilą należały do pana Jarka, po czym grzecznie żegna się ze złorzeczącym mu nieszczęśnikiem. Jakoś trudno mi się oprzeć wrażeniu, że ze słów Wielkiego Szu i z bankowej "Białej księgi" przebija ta sama bałamutna troska. [19] Kiedy zgłębia się karierę prezesa Amber Gold ciśnie się na usta pytanie: dlaczego sądy i prokuratura były tak pobłażliwe wobec Marcina P. Marcin P. był kilkakrotnie uznawany przez sądy za winnego machlojek finansowych. Wydaje się więc, że działał w warunkach recydywy. Tymczasem kolejne wyroki dla Marcina P. były wydawane w zawieszeniu - a za murami więzienia Marcin P. nie miałby przecież możliwości założenia bursztynowo-złotej spółki, która wydrenowała kieszenie tysięcy Polaków. [20] Prokuratura, zawiadomiona w grudniu 2009 r. przez Komisję Nadzoru Finansowego o możliwości popełnienia przestępstwa przez Marcina P., przez długi czas nie dopatrywała się naruszenia prawa przez prezesa Amber Gold. Generalnie można odnieść wrażenie, że prokuratura badała tę sprawę z opieszałością. [21] A teraz parę słów o politykach. Podstawową misją polityków w państwie demokratycznym jest dbałość o dobro obywateli. Politycy z racji pełnionych funkcji mają lepszy dostęp do informacji niż zwykły obywatel, ponadto należy od nich oczekiwać ponadprzeciętnych umiejętności wyciągania wniosków na podstawie wiadomości jakie posiadają. Sposób w jaki politycy wypełniali swoje zadania powiązane ze sprawami Amber Gold oraz frankowych kredytów trzeba uznać za niezadowalający, a w pewnych wypadkach wręcz skandaliczny. 30 sierpnia 2012 roku podczas posiedzenia sejmu, na którym zajmowano się aferą Amber Gold ówczesny premier Donald Tusk powiedział: "(...)na długo przed wybuchem afery pojawiały się precyzyjne informacje o tym, że jest Amber Gold, że ten interes wydaje się dwuznaczny, że KNF wpisał tę firmę na listę ostrzeżeń publicznych i że prokuratura zajmuje się tą sprawą." Zgadzam się z Tuskiem i wnioskuję na podstawie jego słów, że jako premier - jak to sam określił: "na długo przed wybuchem afery" - bardzo dobrze wiedział o wątpliwościach związanych z biznesami Marcina P., tym bardziej że Amber Gold miała swoją siedzibę w Trójmieście (konkretnie w Gdańsku), czyli w rodzinnym, towarzyskim i politycznym mateczniku Tuska. Jeżeli Tusk wiedział o podejrzeniach wobec Amber Gold, to dlaczego nie zrobił niczego, co przełamałoby opieszałość instytucji powołanych do wyjaśnienia tychże podejrzeń? Przecież jako szef rządu mógł wydatnie wpłynąć na koordynację działań poszczególnych urzędów - także niepodlegającej mu prokuratury. Być może bezczynność Tuska wynikała z tego, że angażowanie się w sprawę bursztynowo-złotej spółki nie leżało w jego interesie. W tym miejscu trzeba wspomnieć, że syn Donalda Tuska - Michał - pracował dla powiązanej z Amber Gold firmy lotniczej OLT Express, poprzez którą prawdopodobnie były wyprowadzane pieniądze z kruszcowych lokat. [22], [23] Zgodnie z przytoczonym wyżej stwierdzeniem Tuska jest wręcz nieprawdopodobne by prominentni politycy Platformy Obywatelskiej związani z Trójmiastem nie wiedzieli o kontrowersjach dotyczących bursztynowo-złotej spółki. Dlaczego zatem zdecydowali się uwiarygadniać Marcina P. i jego interesy? 12 grudnia 2011 roku prezydent Gdańska Paweł Adamowicz, marszałek województwa pomorskiego Mieczysław Struk, oraz senator Roman Zaborowski (wszyscy z PO) uczestniczyli w happeningu polegającym na przeciąganiu samolotu OLT Express po płycie gdańskiego lotniska. [24] Pod koniec 2011 roku prezydent Gdańska zwrócił się do Marcina P. z prośbą o sponsorowanie filmu Andrzeja Wajdy o Lechu Wałęsie. Kiedy Amber Gold przekazała pieniądze na film, prezydent Adamowicz publicznie podziękował jej przedstawicielom. [25] Politycy Prawa i Sprawiedliwości też mają swoje za uszami. Trzeba przyznać, że od lat biorą oni w obronę frankowiczów. Z tym, że linia owej obrony dokonuje zadziwiających ewolucji zależnych od kursu franka szwajcarskiego. Obecnie, kiedy szwajcarska waluta jest droga, politycy związani z PiS rozważają przewalutowanie frankowych kredytów na złote według "korzystnego" dla dłużników kursu. Dawniej kiedy frank był tani PiS broniła prawa Polaków do zaciągania kredytów w obcych walutach. W lutym 2006 roku Zyta Gilowska, pełniąca wówczas z ramienia PiS funkcję wicepremiera i ministra finansów powiedziała: "Propozycje ograniczeń w dostępie do kredytów walutowych, dyskutowane obecnie przez banki i Narodowy Bank Polski, utrudnią obywatelom podjęcie jakiejś gry kredytowej. Wprawdzie zdaniem niektórych lekkomyślnie trochę korzystali z kredytów denominowanych w walutach obcych. Ale moim zdaniem obywatele są dorośli i mają prawo do pewnej dozy lekkomyślności w podejmowaniu decyzji." [26], [27] 1 lipca 2006 roku, kiedy pod nazwą Rekomendacji S (pisałem o niej wcześniej) weszły w życie wspomniane przez Gilowską ograniczenia, klub parlamentarny PiS wydał oświadczenie. Można w nim przeczytać: "Klub Parlamentarny Prawo i Sprawiedliwość z niepokojem przyjmuje zalecenia Komisji Nadzoru Bankowego tzw. "Rekomendację S" wprowadzające ograniczenia w dostępności do kredytów walutowych, których głównym skutkiem będzie zmniejszenie możliwości nabywania przez obywateli (szczególnie przez młode osoby) własnych mieszkań." [28] Czas pokazał, że te budzące wtedy sprzeciw PiS ograniczenia w dostępie do kredytów walutowych okazały się bardzo łagodne i pozwalały obywatelom na taką - jak to nazwała prof. Gilowska - dozę lekkomyślności, która okazała się dla części z nich silnie toksyczna, a nawet śmiertelna. Potwierdza to przypadek Leszka C. z Bielska-Białej. Ów 35-latek, ojciec 6-letniej córki, z powodu trudności w spłacie frankowego długu 16 marca 2015 roku popełnił samobójstwo. [29] Wnioski i życzenia Za jedną z głównych przyczyn problemów wierzycieli Amber Gold i frankowiczów uznałem myślenie życzeniowe. Trzeba zwrócić uwagę, że na lokaty w spółce Marcina P. i na kredyty we frankach zdecydowały się osoby pełnoletnie. Cechą oczekiwaną od osoby pełnoletniej jest dojrzałość psychiczna, na którą składa się między innymi dojrzałość konsumencka. Dojrzałość konsumencka to zdolność do świadomego wyboru towarów w tym usług finansowych takich jak kredyty i lokaty. Warunkiem koniecznym świadomego wyboru oferty jest jej krytyczna analiza. Zatem myślenie życzeniowe klientów Amber Gold i frankowiczów - jako pozbawione krytycyzmu - świadczy o niepełnej dojrzałości konsumenckiej. Niedojrzałość konsumencka nie zwalnia nikogo od odpowiedzialności za swoje decyzje, chyba że jest skutkiem wrodzonego upośledzenia lub choroby uniemożliwiających rozpoznanie znaczenia podjętych decyzji. Jednak osoby z tego typu problemami wśród klientów Amber Gold i frankowiczów mogą być co najwyżej nielicznymi wyjątkami. W moim przekonaniu niedostateczna dojrzałość konsumencka klientów Amber Gold i frankowiczów wynika z tego, iż nie nauczyli się racjonalnego podejmowania decyzji o nabyciu bądź nienabyciu usługi finansowej - pomimo że posiadają konieczne do tego zdolności umysłowe. A nie nauczyli się między innymi dlatego, że większości z nich tego nie uczono. Według mnie taka nauka powinna mieć swój czas i miejsce przede wszystkim w szkole średniej. Polska jako jedyny kraj w Unii Europejskiej ma w szkołach średnich obowiązkowe lekcje przedsiębiorczości, ale wprowadzono je dopiero w 2002 roku. Na przedmiot ten, o nazwie "Podstawy przedsiębiorczości", przeznaczonych jest łącznie 60 godzin lekcyjnych. W jego podstawie programowej można między innymi znaleźć takie zagadnienia jak: prawa konsumenta i instytucje stojące na ich staży; odróżnianie informacji zawartych w reklamach od elementów perswazyjnych; zróżnicowanie stopnia ryzyka w zależności od rodzaju inwestycji oraz okresu inwestowania; obliczanie procentu od kredytu i lokaty bankowej; ocena możliwość spłaty zaciągniętego kredytu przy określonym dochodzie. [30] Ja bym chciał, żeby nauczyciele na zajęciach z podstaw przedsiębiorczości przeprowadzali z uczniami studium przypadków klientów Amber Gold oraz frankowych kredytobiorców. Żeby zapoznawali uczniów ze stronami internetowymi Bankowego Funduszu Gwarancyjnego oraz Komisji Nadzoru Finansowego, na których można znaleźć wykazy podmiotów objętych systemem gwarancji depozytów oraz listę ostrzeżeń publicznych zawierającą informację o firmach podejrzewanych o przestępstwa finansowe. Chciałbym wreszcie aby nauczyciele podstaw przedsiębiorczości wpajali uczniom, że przejawem dojrzałości konsumenckiej jest rezygnacja z oferty, której się nie rozumie. Trudno pominąć pytanie czy klienci Amber Gold i frankowicze mają prawo oczekiwać od państwa pomocy w rozwiązaniu ich problemów. Moim zdaniem mają - tak samo jak ci, którzy nie zakładali bursztynowo-złotych lokat i nie skusili się na frankowe kredyty mają prawo upominać się, aby w minimalnym stopniu ponosili koszty tej pomocy. Kończąc temat finansowych kuglarzy wyznam, że marzy mi się, aby na skutek świadomych wyborów konsumenckich monopol na sztukę iluzji uzyskali przedstawiciele branży rozrywkowej - tacy jak wspomniany David Copperfield lub nasz rodak Maciej Pol. Jest to wszakże nieosiągalny ideał. Gdybym uwierzył, że się urzeczywistni, uległbym myśleniu życzeniowemu, które wytykam klientom Amber Gold i frankowiczom. Czy jednak nie warto się do tego ideału zbliżać? |
|